129134
Biografia Marka Kraussa:
Rozdział -1
Rozdział -2
Rozdział -3
Rozdział -4
Rozdział -5
Rozdział -6
Rozdział -7
Rozdział -8
Rozdział -9
Biografia Natalii Pietrzak Krauss:
Rozdział -1
Rozdział -2
Rozdział -3

Rozdział IV
Lata 1962 - 1968, Garwolin



Tata dowiedział się w ministerstwie zdrowia, że w Garwolinie (miasto w województwie mazowieckim, gęsto zabudowane; to było przyczyną, iż w sytuacji braku gazet i radia wszelkie informacje rozchodziły się od ust do ust; w środku tygodnia był dzień targowy) powstaje nowoczesne sanatorium dla dzieci i młodzieży o różnych stopniach upośledzenia umysłowego, które leczono systemem znanym wcześniej w Europie Zachodniej. Tata wystąpił o skierowanie mnie do tego sanatorium i otrzymał je w przychodni psychiatrycznej w Warszawie. 27 czerwca 1962 roku rodzicie zawieźli mnie do sanatorium.
Chyba za karę, że się urodziłem wylądowałem w sanatorium dla wariatów; nagle czas się dla mnie zatrzymał, nie byłem już człowiekiem tylko przedmiotem; gdy rodzicie odjechali, przez kilka dni płakałem jak dziewczyna.
W ciągu kilku pierwszych miesięcy mieszkałem w pierwszym bloku; były tam dzieci o różnym stopniu kalectwa; widziałem dzieci które ciągnęły wózek, widziałem wiele bezsensownych zachowań. Kilkakrotnie miałem badania za pomocą drutu na głowie, po których później traciłem świadomość, miałem wrażenie, że jestem poza ziemią, po prostu myślałem, że nie żyję.
Potem zostałem przeniesiony do nowoczesnego, dopiero co zbudowanego parterowego obiektu. Były tam dwa oddziały - po prawej dla dziewcząt, a po lewej dla chłopców, po środku zaś stołówka. Ja mieszkałem prawie na samym końcu korytarza w pokoju, gdzie były cztery łóżka. Zawsze na śniadanie dawali nam zupę mleczną z dużego wiadra pomalowanego w kolorowe kwiatki na białym tle; zawartość jednej dużej łyżki nalewano na jeden talerz.
Mieliśmy naszą ulubioną wychowawczynię, około sześćdziesięcioletnią; paliła papierosy jak smok, używając do tego szklanych rurek zwanych niekiedy fifkami. W stołówce obok niej zawsze siedział chłopak, który zjadał gile z nosa. Moi koledzy po ciszy nocnej często palili papierosy w pokoju, gdzie spaliśmy. Ja tez raz spróbowałem tego papierosa (wyrób tytoniowy składający się z rurki z cienkiej bibułki, wewnątrz której znajduje się mieszanka tytoniowa zawierająca spreparowanie liście różnych odmian tytoniu; w 1926 roku rząd polski wprowadził polski monopol tytoniowy), to zacząłem kaszleć i już nigdy więcej nie zapaliłem.
Byłem z natury niedojadkiem, więc gdy nie byłem zainteresowany zjadaniem obiadów, to salowe mnie karmiły, a najgorsze były zupy. Kilkakrotnie gdy z kolegami wygłupialiśmy się, to pielęgniarki kazały nam klękać na kolana na podłodze z gumoleum, a ręce trzymać w górze nad głową; kiedy pielęgniarka odchodziła i traciła mnie z oczu - to siadałem i tym sposobem kara stawała się bardziej znośna. Jak taka kara nie skutkowała, to były bolesne zastrzyki w pupę i potem chodziliśmy obolali jak kaczka. W wyobraźni byłem pilnym pracownikiem wielkiej budowy - z wielkich desek budowałem dom oparty na podmurówce z cegły, a później zjeżdżałem na dół.

nowa dęba - na tym podwórku bawiłem się
szczawnio zdrój -Marek Krauss z matką oraz z  ciocą
garwolin - sanatorium - w tym budynków mieszkałem 6 lat

Podczas urządzanych co jakiś czas prac społecznych kazali nam sprzątać teren sanatorium, a w nagrodę na stołówce stawiali projektor filmowy z głośnikiem. Pierwszy film, jaki nam pokazali był o jakiejś babie na rowerze, produkcja ZSRR; kilkakrotnie też byliśmy w miejskim kinie (w 1891 roku pierwszy aparat ruchomy zbudował Edison, był to kinetoskop; w 1927 roku został wyświetlony pierwszy film dźwiękowy "Śpiewak z jazzbandu") w Garwolinie, oglądaliśmy między innymi "Dzieci kapitana Granta", "Czerwone Berety na pomoc".
Opiekunowie kazali nam zbierać trawę (rodzina roślin zielonych jednoliściennych, 11 tys . gatunków) mówiąc, że to do zup, ale trawa była jakaś kwaśna, gdy próbowałem jej na surowo; niedaleko rósł rabarbar (bylina należąca do rodziny rdestowych, kwitnie w czerwcu i lipcu, z podziemnych korzeni wyrastają zdrewniałe łodygi, po lecie roślina zapada w stan spoczynku do grudnia; pochodzi z Chin, z Tybetu).
Raz zostałem pobity i głową uderzyłem w kaloryfer (wymiennik cieplny przeponowy, pełniący rolę grzejnika; został po raz pierwszy zamontowany w 1855 roku w Sankt Petersburgu; jego wynalazcą był Franz San Gall mieszkający w Rosji), zaczęła mi lecieć krew i okropnie mnie bolało. Kilka razy umawiałem się z pielęgniarką, że po cichu podczas odpoczynku zrobimy wycieczkę do miasta, ale żadna z planowanych wycieczek nie doszła do skutku, bo podczas odpoczynku niespodziewanie dla mnie samego zasypiałem. Codziennie była kontrola podczas ciszy nocnej – pielęgniarki sprawdzały, czy nie śpimy w gaciach, jeśli złapano kogoś śpiącego w gaciach, to w obecności bab trzeba było zdejmować gacie, wtedy one marudziły o czystości. W każdej wielkiej kąpieli pod prysznicem pomagała nam młoda pielęgniarka, a ja wyobrażałem sobie, że jestem sam z tą pielęgniarką, a obok niej na łące stoi mleczna krowa.
Początkowo chodziłem w bawełnianych rajstopach, a gdy przymusowo kazali nam zmieniać rajstopy - to ja po cichu wchodziłem do magazynu brudnej bielizny i zakładałem brudne z powrotem. Któregoś dnia koledzy wpadli na pomysł, żeby uruchomić wózek elektryczny do przewożenia obiadów; tak też zrobili. Nagle wózek wpadł do basenu; potem przez kilka godzin wyciągali ten wózek z basenu. Ja z kolei próbowałem uruchomić traktor, ale nie wiedziałem, że jest do tego potrzebny jakiś klucz, więc mi się nie udało.
Mieliśmy koleżankę, która lubiła robić kawały chłopakom: ściągała spodnie razem z gaciami i mówiła krótki wierszyk: na stoliku stało mleczko i jajeczko, przyszedł kotek, wypił mleczko, a ogonkiem zbił jajeczko, przyszła pani, kotka zbiła, a skorupkę wyrzuciła; później była zabawa w pomidora -kto nie miał kanta to musiał po kawałku zdejmować bieliznę.
Wychowawczy kazali nam śpiewać piosenki - na przykład "Budujemy nowy most" i podobne. Była też taka zabawka, którą rozkręcało się kółko za pomocą korbki.
Często wychowawcy mieli problemy z niektórymi niegrzecznymi kolegami, kiedy zupełnie sobie z nimi nie radzili, kazali rozbierać się do połowy i stać pod koszem przez całe południe; żeby mieć pewność, że ukarany się nie ruszy, zabierano mu ubranie. Kiedy ja zostałem ukarany to nasikałem pod koszem i później salowe zrobiły mi z tego powodu awanturę. Od tego czasu zacząłem moczyć się podczas, co spowodowało, że do snu dostałem gumową pościel.
Pewnego dnia widziałem kolegę, który był podłączony do butli tlenowej, leżał z nią prze kilka godzin, a obok stały rodzicie i bez przerwy płakali; później chłopiec umarł; to wszystko działo się w gabinecie pielęgniarskim.
Był też specjalny pokój dla dzieci, które nie mogły poruszać się samodzielnie. Poznałem jednego chłopaka z tego pokoju, który opowiadał mi jak z głupoty stał się kaleką: gdy była zima wybrał się na staw, żeby się wykąpać, po kąpieli wstydził się mokry wracać do domu i dostał zapalenia kręgosłupa i w ten sposób stał się kaleką do końca życia. Kiedy chciał sikać to prosił kolegów, żeby podawali mu nocnik, bo nie zawsze była w pobliżu salowa; cały pokój śmierdział moczem. Gdy w sobotę zbliżała się pora kąpieli to aż cztery kobiety dźwigały go z pokoju do łazienki, on zaś awanturował się, że podczas przeniesienia nie zakrywano jego "ozdoby", czyli genitaliów.
Podczas zabaw grupowych uczyłem się szyć serwetki z kolorowych nici, pracownice rysowały nam wzory do wyszywania; później z plastykowych rur robiłem wisiorek do kluczy, ze sznurka zrobiłem pasek do spodni, a gdy dostałem od ojca mały warsztat tkacki, to robiłem kolorowe dywaniki. Rysowałem również proste obrazki: drzewa nad jeziorem, palmy itp. Podczas pewnych zajęć jeden z kolegów włożył sobie nożyczki do oka, widziałem zakrwawioną gałkę oczną.
Największym zaś wydarzeniem było, jak w świetlicy pojawiło ogromne pudło - to był telewizor "Belweder" (marka odbiornika telewizyjnego o symbolu OT1471, powstał w 1957 roku, wyprodukowany przez Warszawskie Zakłady Telewizyjne; był to pierwszy telewizor zaprojektowany i wykonany w Polsce, działał na lampach elektronowych oraz półprzewodnikach i miniaturowych opornikach o obciążalności 0,1 W, a kosztował 7000 złotych). Pierwszy film, jaki obejrzałem, był to serial "Robin Hood". Wychowawczyni pozwoliła nam obejrzeć ten film, pomimo tego, że nadawano go późnym wieczorem, ale pod warunkiem, że wszyscy będą już w piżamach. Wtedy w Polsce szlagierem był serial "Święty". Później obejrzałem film polski pt. "Ewa chce spać".
Niedługo później na terenie sanatorium wybuchła epidemia żółtaczki; w czasie epidemii odwiedziny rodziców były wstrzymane, a jeśli już przyjechali, mieli zakaz zbliżania się do nas.
Obok naszego pawilonu był budynek, w którym przebywała najgorsza młodzież, jaka pojawiła się na ziemi, według moich informacji jeden z mieszkających tam chłopaków wymordował całą swoją rodzinę, ich pokoje miały drzwi bez klamek; podczas spaceru byli ubrani na biało, niektórzy chodzili w podartej odzieży. Koledzy nie traktowali ich jak ludzi tylko jak przedmioty.
Kilkakrotnie jakaś pielęgniarka częstowała mnie batonikami. Podczas jednej wizyty ojciec dał mi kompas, a ja nie wiedziałem do czego to służy, więc myślałem, że to pokazuje kierunek drogi, aż dopiero jeden z kolegów wykrzyknął na cały głos, że kompas to pokazuje gdzie jest północ, a gdzie jest południe. Innym razem dostałem od ojca wagon ciężarowy (auto produkcji NRD; po zakończeniu odwiedzin wziąłem się za badanie naukowe i tę zabawkę rozebrałem na części, ale nie wiedziałem, jak go z powrotem zmontować. Później dostałem samochód elektryczny produkcji NRD z napisem "milicja" i zacząłem gonić wszystkich przestępców.
Kiedy z kolei odwiedzałem targ w Garwolinie, kupiłem zabawkę - lornetkę i kilkakrotnie w nocy oglądałem przez okno sąsiadów w pokoju sypialnym. Codziennie chodziło się na spacery, do miejsca, gdzie był wielki dół, widziałem tam jakieś bunkry, a zimą jeździło się sankami na dół. Zimą też dostałem od mamy damską czapkę włochatą i wszyscy koledzy śmiali się ze mnie, więc musiałem z gołą głową chodzić w zimie; dopiero później dostałem ciepłą czapkę typu rosyjskiego.
Na wigilię pojechałem do Warszawy na Osiedle Przyjaźń, gdzie rodzina ojca mieszkała w drewnianym domku na osiedlu było zbudowanym dla robotników, którzy budowali Pałac Kultury i Nauki. Po zakończeniu budowy władze oddały te domki studentom oraz profesorom. Mąż gospodyni był profesorem weterynarzem "od krów" i ciągle był zajęty jakimiś wykładami; obok widziałem jakieś zachodnie auto. Po powrocie z Warszawy zostałem zapisany do drużyny harcerskiej, której siedziba mieściła się w drewnianym budynku; dostałem nawet mundur harcerski z paskiem posiadającym napis "czuwaj" i z tej właśnie okazji pojechałem na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie, gdzie było pełno kamieni i jakaś wieża telewizyjna; na tej wycieczce kupiłem pistolet na kapiszony przechowywane w okrągłym pudełku; tak uzbrojony i bawiłem się w "świętego". Kiedyś przyjechał do naszego oddziału fotograf; na stołówce kazali nam, wszystkim chłopcom, rozebrać się do rosołu, kazali też stać koło tablicy, na której były jakieś numerki i linijki; podłoga była zimna, więc było mi zimno od tej podłogi; w tym czasie dziewczynki nie miały dostępu do stołówki. Ja zapytałem, do czego to ma to ma służyć, a wychowawczynie powiedziały, że do podręczników szkolnych dla studentów i żebym nie marudził. Kilkakrotnie była wycieczka do miasta, podczas przejścia przez most widziałem czerwoną rzekę, bo w pobliżu był zakład mięsny. Później przybył do naszego oddziału brat znanego aktora Zelnik (który to aktor grał w filmie pt."Faraon") i ojciec z tym aktorem wracał PKS-em do Warszawy;
podczas biegu zauważyłem, że coś stuka w ciele, a to było serce,
kobiety płakały, że zginął jakiś aktor podczas gonienia pociągu (Zbigniew Cybulski, urodzony 3 listopada 1927 roku w Kniaź koło Stanisławowa, polski aktor teatralny i filmowy - stał się legendą kina polskiego dzięki filmom takim jak "Pociąg" i "Popiół i diament", zmarł 8 stycznia 1967 roku na Dworcu we Wrocławiu).
[Prawdopodobnie podczas tej podróży ojciec Marka Kraussa po raz pierwszy usłyszał o Nikiforze krynickim, skoro nagle pojawia się zdanie:] pracownicy byli bardzo zaskoczeni, że jakiś przygłupek stał się sławny z powodu bazgrołów, a jedna z pracownic powiedziała, że jej dziecko też mogło by lepiej pomalować. (Nikifor Krynicki - Epifaniusz Drowniak, urodzony w 1885 roku, pochodzenia łemkowskiego, był uważany za niedorozwiniętego umysłowo z powodu niemożności mówienia, czego przyczyną był niedorozwinięty język; odkryty został przez ukraińskiego malarza w Paryżu; do 1960 roku był traktowany przez społeczeństwo byle jak, nawet z pogardą, od 1960 roku dostał się pod opiekę burmistrza półchłopka oraz malarza włoskiego; gdy tylko pojawił się w Krynicy Zdrój - jego sztuka stała się sławna; zawdzięcza to nietypowej konwencji sztuki prymitywniej; Nikifor został uznany za najlepszego malarza w tym kręgu.)
Celem jednej z moich wycieczek z ojcem do Warszawy była Zachęta. Odbywało się tam właśnie otrawcie wystawy, na której pokazywano jakieś bazgroły, myślałem, że to zbiorowa wystawa konkursowa i zapytałem ojca, dlaczego ja nie zbiorę udział w tej wystawie, bo ja też ładnie maluję. Ojciec powiedział że to wystawa jest znanego malarza tym kręgu; ja zaś za murem widziałem jakiegoś śmiesznego małego człowieka, który był dziwnie zarośnięty i ukrywając się za murem z lękiem oglądał ludzi, którzy przybyli na otwarcie jego wystawy. Niedługo później wychowawczynie zorganizowały różne konkursy, żeby odkryć następnego Nikifora; ja malowałem zwykłe obrazki - jeziorka itp., więc dali mi spokój.

Marek Krauss w Makowie Podhalańskim
szczawnio - zdrój - w tym domku mieszkałem z mamą

Któregoś dnia zapragnąłem wykąpać się w wannie po północy; kiedy swój zamiar wprowadziłem w czyn, pielęgniarka to zauważyła i zrobiła wielką awanturę, twierdząc, że wanna jest tylko dla ciężko chorych kolegów, a mnie nie wolno marnować wody na takie głupoty. Innym razem moi koledzy zostali przyłapani przy paleniu papierosów, wychowawczynie powiedziały im, że wyciągnęły od mnie informacje, więc zostałem uznany za kapusia i byłem gorzej traktowany przez kolegów.
Co roku w grudniu przyklejaliśmy kółeczka z kolorowego papieru do choinki, później przychodził czerwony Mikołaj i dawał prezenty, przeważnie były to torby z zachodnimi owocami, takimi jak pomarańcze, daktyle itp.
Pewnego razu pielęgniarka zauważyła u jednego z chłopców wszy; w związku z tym cały oddział miał mieć ogolone głowy. Zaprowadzono też nas wszystkich do fryzjera, po wyjściu od fryzjera koledzy wyglądali jak Kozacy. Niektórym smarowali głowy jakimś płynem śmierdzącym jak cholera. Po wakacjach rozpoczęła się nauka. Jako jedenastolatek chodziłem do 1 klasy szkoły podstawowej, mądrzejsi koledzy chodzili do szkoły poza terenem sanatorium; a ja kompletnie nie rozumiałem, co to jest litera "a" albo litera "b". Dostałem elementarz dla dzieci w zielonej okładce. Poza terenem naszego ośrodka były parterowe budynki z czerwonej cegły, pochodzące jeszcze z XIX wieku; prawdopodobnie był to teren wojskowy. Chodziły pogłoski, że najbardziej poszkodowani z nas, podopiecznych ośrodka, mają być wyeksmitowani do domu opieki społecznej, wszyscy się tego bali; dlatego jak najszybszej chciałem stać się dorosły.
Wakacje spędziłem z mamą w miejscowości Szczawno Zdrój (jest to jedno z najstarszych uzdrowisk na Dolnym Śląsku, miasto jest bogate w wody lecznicze; w 1912 roku urodził się tu Gerhart Hauptman, laureat nagrody Nobla). Mieszkaliśmy w prywatnym domku na górze, właściciel tego domu codziennie wypalał jakieś wzory na drewnianym pudełku, więc ja chciałem spróbować wypalić jaki wzorek, ale mama przestraszyła się i zabroniła mi to robić. Mama na moja prośbę kupiła elektryczny prodiż i upiekła kurczaka na ciemny, mocny kolor, ale mnie nie chciało się jeść tego kurczaka. Codziennie chodziliśmy do gospodarza, który miał kozę i za parę groszy mama kupowała mleko od kozy, miało ono zupełnie inny smak niż to, które piłem dotychczas; byliśmy stałymi klientami, z czasem gospodarz przestał brać od nas pieniądze za mleko, mówił tylko „Na zdrowie!”. Spacerowaliśmy pewnego dnia po Parku Zdrojowym, kiedy podeszła do mnie Cyganka i wywróżyła, że ktoś mnie zabije, jak będę miał pięćdziesiąt parę lat i podobnie jak gospodarz od kozy nie wzięła ani grosza.
Podczas pobytu w Szczawnie Zdroju mama kupiła mi specjalny ubiór kowbojski z pistoletami i do tego odpowiednie spodnie - wtedy zaczęła się na całego zabawa w dziki zachód.
Pewnego dnia mama weszła do księgarni i kupiła piękny album z wieloma czarno-białymi rysunkami na temat tragedii wojny wietnamskiej. Co prawda nie umiałem czytać, ale nie miało to dla mnie znaczenia, ponieważ najważniejsze były rysunki. Książka ta nosiła tytuł "Rysunki z Wietnamu", jej autorem był Aleksander Kobdej, została wydana w 1955 roku.
Później pojechałem na krótką wycieczkę do Makowa Podhalańskiego (miasto w województwie małopolskim, pierwsze wzmianki o nim pochodzą z XIV wieku, było wówczas osadą starostów lanckorońskich i najważniejszym ośrodkiem pielgrzymkowym w polskich Karpatach). Podczas pobytu w Warszawie ojciec zaprowadził mnie do teatru wielkiego na sztukę dla dzieci "Latający kufer", teatr był ogromny jak mała wieś (Teatr Wielki jest największym najważniejszym teatrem w Warszawie). Później byłem w teatrze lalkowym w Pałacu Kultury i Nauki (został zbudowany w 1955 roku przez Rosjan jako dar od narodów ZSRR dla narodu polskiego, pomysłodawcą tej budowy był Józef Stalin, przy budowie pracowało 3500 osób, początkowo nosił imię Józefa Stalina, w 1956 roku nastąpiła seria samobójstw na 30 piętrze; pałac ma 42 piętra i jest znakiem rozpoznawalnym i jest widocznym z każdego miejsca w Warszawie).
Chodziłem też do cyrku, raz byłem na występach cyrku z ZSRR, był to cyrk wodny.
W czasie, kiedy w ciągu roku szkolnego przebywałem w ośrodku w Garwolinie, na wakacje jeździłem do miejscowości Nowa Dęba (miasteczko w województwie podkarpackim w powiecie tarnobrzeskim, którego gospodarka opierała się na eksploatacji lasu, wypalano tam drewno na węgiel drzewny; później powstały zakłady produkujące dla wojska, m. in. amunicję, po wojnie powstały zakłady "DEZAMET" produkujące żelazka, silniki motocyklowe, do łodzi motorowych itp.). Ojciec podczas delegacji służbowej w fabryce wojskowej pytał, czy ktoś z pracowników może mnie przyjąć na wakacje do Nowej Dęby. Zgłosiła się rodzina Zarów. kilkakrotnie spędziłem u nich całe wakacje. Mieszkałem w wielkim mieszkaniu, dookoła był ogromny las, w którym rosły bardzo wysokie sosny. W mieszkaniu był czarny plastykowy telefon, a na podwórku drewniany barak. Pamiętam, że bawiłem się nowo narodzonym kurczakiem i o mało nie utopiłem się, rodzina ledwo mnie uratowała, a potem miałem ostrą rozmowę na ten temat. Mama Ewy Zarów gotowała w mieszkaniu obiady domowe dla klientów. Rodzina ta robiła też wino o smaku truskawkowym w wielkim słoiku; tak mi ono zasmakowało, że wypiłem kilka szklanek i byłem mocno pijany.
Raz poszedłem wykąpać się do wanny, oczywiście rozebrałem się do rosołu. Woda w tym domu podgrzewana była gazem, więc mama Ewy kazała jej również wejść do wanny, Ewa była w samych kąpielówkach; ja wtedy z wrażenia zrobiłem kupę w wannie, dziewczynka zaczęła krzyczeć. Rodzina Zarów miała dwóch synów, których bało się całe podwórko. Próbowali oni uczyć mnie jazdy na rowerze, ale nic z tego nie wychodziło, non stop przewracałem się i ciągle byłem potłuczony, więc w końcu zrezygnowaliśmy z tej nauki. Chłopaki mówili o swoich koleżankach "cytrynki", bo według nich można bało je wycisnąć jak cytrynę.
Kilkakrotnie chodziliśmy do kina, pamiętam film produkcji USA o jakimś olbrzymim krabie połykającym ludzi i był łodzi podwodnej. Ojciec tej rodziny założył kiosk spożywczy z warzywami, zakupił używany samochód "Skoda" kombi i woził nim towary. Raz kupił skrzynkę oranżady, a ja zamiast pomagać mu wypiłem po kolei kilka butelek; to były butelki zamykane kurkiem za pomocą drutu. Później kupowałem oranżadę w proszku, który mieszało się z wodą.
Chodziliśmy też wszyscy jako goście do innej rodziny, która miała czarno-biały telewizor ze specjalnym dostawianym ekranem, stwarzającym wrażenie, że jest to telewizor kolorowy.
Rodzina Zarów była bardzo wierząca, więc obowiązywał nakaz chodzenia w każdą niedzielę do kościoła. Chodziłem tam i ja, ale nic nie mogłem zrozumieć z tego, co ksiądz gadał. Codziennie wieczorem kazali mi modlić się, twierdząc, że jak nie będę tego robił, to przyjdzie człowiek z kościoła z batem i nakaże diabłu naszykować kocioł dla niegrzecznych ludzi.
W niektóre dni byłem sam i wtedy chodziłem do sosnowego lasu, wycinałem kawałek kory z drzewa i robiłem łódki za pomocą scyzoryka, palce kleiły mi się od wypływającego z drzewa soku.
Nie raz grałem na dmuchanych organkach wydających dziwnie dźwięki, dostałem też lunetę z kolorowymi szkłami w środku, później dostałem kolorowe bombki na gumce.
Któregoś dnia z całą rodziną pojechaliśmy nad jakąś rzekę, zostaliśmy tam do nocy, było całkiem ciemno, łowiliśmy raki za pomocą latarki i nałapaliśmy ich bardzo dużo, a na drugi dzień wszystkie wrzuciliśmy do garnka i zjedliśmy; smak miały trochę podobny do kurczaka, a trochę do cielęciny. Nauczyłem się również od ojca rodziny wypijać żółtka prosto ze skorupek świeżych jaj, w których robiło się maleńką dziurkę po obu stronach jajka.
Mój ojciec zabrał mnie na jednodniową wycieczkę do Kazimierza Dolnego (jest to miast zwane Krakowem Mazowsza, powstała w XI wieku na wzgórzu nazywanym Wietrzną Górą, należącą do zakonu benedyktynów; zamek został założony przez Kazimierza Wielkiego, w XVI wieku miasto zostało odbudowanie przy wykorzystaniu skał wapiennych z okolicy; rozwinęło się dzięki położeniu nad rzeka Wisłą, tedy wypływało do Gdańska zboże; miasto upadło podczas najazdu szwedzkiego, jego ludność została zdziesiątkowana przez zarazę; w 1831 rozegrała się tu jedna z większych bitew Powstania Listopadowego; po II wojnie światowej dzięki Karolowi Sicińskiemu Kazimierz stał się ważnym centrum kultury i sztuki na Mazowszu). Obejrzałem najpierw górę, gdzie stoi zamek, a potem trzy krzyże postawione na wysokiej górze obok zamku na pamiątkę epidemii zarazy, prawdopodobnie cholery, później wróciliśmy na Rynek, gdzie zjedliśmy smaczny obiad w restauracji obok kiosku "Ruch"; ojciec kupił zagraniczną puszkę ananasa.
Jakiś czas później byłem z ojcem na zbiorowej wystawie malarzy francuskich w Zachęcie; bardzo podobało mi się malarstwo Cezanna. Później ojciec zabrał mnie do największego kina w Warszawie o nazwie "Moskwa", bileterki nie chciały mnie wpuścić, twierdząc, że jestem za młody, ale ojciec je ubłagał i w końcu zostałem wpuszczony do środka; mieliśmy miejsca na balkonie i gdybym nie wychylił głowy, to widziałbym zamiast ekramu tylko kawałek poręczy, potem przeniosłem się parter i już spokojnie obejrzałem kolorowy film przygodowy o starożytności. Wróciłem z powrotem do Garwolina. Tam już pracownicy szykowali się do rozdzielenia nas w związku z likwidacja ośrodka – część z nas trafiła do domów pomocy społecznej na terenie Polski, część miała wrócić domów. Z tego ostatniego okresu w Garwolinie najlepiej pamiętam koleżankę, która mieszkała w tym samym, co ja, budynku podzielonym na dwa oddziały (jeden dla dziewcząt, drugi dla chłopców), a pamiętam ją dlatego, że chyba byłem lekko zakochany w niej!
Uwaga! Marek Krauss informuje, że materiały dostarczyli: kierownik, lekarz medycyny z Garwolina - pani Katarzyna Godlewska , Ewa Janicka z Garwolina, Ewa Zarów z Nowej Dęby oraz Krzysztof Krauss; ustnych informacji udzieliła pani Barbara Studoj, pracownik Urzędu Miasta Nowa Dęba, kolorową fotografię z Garwolina dostarczył pan Paweł Słomczyński, który jest z zawodu fotografem - specjalistą od kwiatów, pozostałe fotografie dostarczył Urząd Miasta Warszawa Żoliborz, niektóre informacje zdobyłem w internecie, a we wspomnieniach napisałem to, co zapamiętałem z tego okresu.

Fragment listu, który napisała Ewa Zarów z Nowej Dęby 8 kwietnia 2005 roku
"Latem 1962 roku do naszego domu przyjechał z rodzicami na wakacje Marek. Moja rodzina to: mama Krystyna, tata Stanisław, starszy brat Paweł, młodszy brat Jarosław i ja Ewa. Od 1962 roku mieliśmy jeszcze jednego brata, który przyjeżdżał do nas na wakacje; Marek miał wtedy 7 lat. Przyjeżdżał do nas co roku i tak było od roku 1962 do roku 1968. Chodziliśmy wszyscy na basen i do lasu zbierać jagody. Marek przyjechał do nas chory na porażenie mózgowie, ale mimo tej choroby został naszym kochanym, młodszym bratem. Nasi rodzice zapoznali się w Nowej Dębie. Moja rodzina przyjechała z Warszawy w 1954 roku, wtedy mieliśmy po: Paweł miał 12 lat, Jarek 9 lat, a ja miałam 11 lat i wszyscy wtedy chodziliśmy do szkoły podstawowej. Przez osiem lat spędzaliśmy wakacje z Markiem Kraussem, wszystkie dzieci na podwórku bardzo go polubiły. Podczas naszych wspólnych wakacji w Nowej Dębie mój tata brał nas wszystkich na długi spacer nad małą rzeczkę i wszyscy łowiliśmy raki. Moja rodzina była skromna, sytuacja finansowa moich rodziców była trudna, moja mama miała taką prywatną w domu stołówkę, dzięki temu mieliśmy co jeść."

Fragment listu, który napisała Ewa Janicka z Garwolina - data: 10.8.2005 roku.
"Moje wspomnienie o Marku: w wieloletniej pracy nauczycielskiej z dziećmi niepełnosprawnymi (porażenia, psychozy, nerwice, zaburzenia zachowania, upośledzenia, uzależnienia) szczególną radość i satysfakcję dawała mi zawsze neurologia, bo dzieci z uszkodzeniami neurologicznymi są wyjątkowo wrażliwe, serdeczne i ufne. Wśród moich uczniów klasy drugiej wyróżniał się Marek Krauss; ten wysoki, szczupły, czarnowłosy chłopiec był bardzo poważny i spokojny. Jak wszystkim dzieciom z porażeniem mózgowym czytanie, pisanie i mówienie sprawiało mu wiele trudności. Mówił powoli, cicho, niewyraźnie, a miał zawsze dużo do powiedzenia, dlatego chętnie rysował. Rysunki jego były kolorowe, bogate w szczegóły, zarówno te o tematyce dowolnej, jak i te tematyczne, związanie z porami roku, lub ilustracje do czytanek i opowiadań, odzwierciedlały zawsze to, co przeżywał i co chciał opowiedzieć kolegom i dorosłym. Był dzieckiem wrażliwym, spokojnym, bardzo uważnym, potrzebował wiele ciepła i zainteresowania ze strony otoczenia."

Wpis w Księdze Gości po opublikowaniu IV rozdziału autobiografii
Witam Panie Marku!
Po przeczytaniu wpisu w księdze gości Stowarzyszenia WSPARCIE zaglądnąłem na Pana stronę. Ciekaw byłem czego dotyczył wpis w autobiografii odnośnie Nowej Dęby. Jakież było moje ogromne zdziwienie, kiedy zacząłem czytać o Pana pobytach u rodziny Państwa Żarów. Wspomina Pan tam że chodził do innej rodziny oglądać telewizor. Właśnie do mnie Pan chodził!!! Pamiętam jak bawiłem się u sąsiadów z niepełnosprawnym chłopcem, który przyjeżdżał tylko czasem. Wtedy tego nie rozumiałem bo miałem 8 lat. Ale doskonale pamiętam jak Pan Żarów uczył nas robić wydmuszki i wypijać jajka ze skorupki. Pamiętam też, że bardzo często robiliśmy kogel-mogel. Na zdjęciu, które Pan zamieścił z Nowej Dęby jest dąb, który wtedy i również parę lat później był centralnym miejscem zabaw podwórkowej dzieciarni. Po prawej stronie od dąbka był trzepak, na którym często przesiadywaliśmy. A "z przodu" zdjęcia niewidoczny na nim, był właśnie drewniany barak, o którym Pan wspomina. Zawsze tłuklismy piłką o niego. To był największy na podwórku garaż na samochód "ŻUK". Wszystkie wspominane osoby są mi doskonale znane. Ja nadal mieszkam w Nowej Dębie, a moja mama nadal mieszka w mieszkaniu, do którego Pan chodził oglądać telewizor z kolorową szybką:)) To wszystko miało miejsce na ul.1-goMaja 1. Pozdrawiam serdecznie!!!

www.ekspansja.eu Ekspansja